WSPOMNIENIA
Edward Baumgart
Pierwszy krok w dorosłe życie
Jest czerwiec 1960 roku. Właśnie ukończyłem Zasadniczą Szkołę Zawodową
nr. 1 w Bydgoszczy (przy ul. Grodzkiej). Dumny z otrzymanego świadectwa
potwierdzającego zdobycie zawodu "ślusarz maszynowy" rozpoczynam ostatnie
uczniowskie wakacje.
Przeminęły szybko i ciekawie. Zaczyna się wrzesień, a mi tak bardzo nie chce
się rezygnować ze swobody. Codziennie wynajduję kilka dziecinnych wymówek i
szukam powodów, by jak najdłużej odwlec moment podjęcia pracy zawodowej.
Wreszcie zniecierpliwiona moim zachowaniem mama zadaje mi zasadnicze pytanie:
– Nie uważasz syneczku, że już czas najwyższy, by zabrać się za poszukiwanie
zatrudnienia?
W tamtych czasach nie było problemów, wystarczyło chcieć. Był tylko inny
dylemat. Na początku września wszystkie bardzo atrakcyjne oferty pracy zostały
wykorzystane przez tych, którzy wcześniej zdecydowali się, kosztem rezygnacji z
ostatnich w życiu wakacji zrobić krok w dorosłość. Po krótkich poszukiwaniach
zdecydowałem się podjąć pracę w Pomorskich Zakładach Budowy Maszyn, u
"Lejnerta" – jak to się mówiło w moim środowisku (spolszczona nazwa zakładu
pochodząca od nazwiska założyciela p. Lohnerta).
Myślałem sobie tak: – co tam będę wydziwiać? Tutaj, w pobliżu mojego domu
(mieszkałem przy ul. Kościuszki) jest duży, prężny, z obiecującymi perspektywami
zakład. Pracować trzeba wszędzie – więc dlaczego nie spróbować tam?
Skompletowałem dokumenty i 4 września 1960 roku zgłosiłem się do biurowca
przy ul. Leśnej. Pracowniczka kadr przyjęła mnie życzliwie. Z zainteresowaniem
obejrzała świadectwo, zadała kilka rutynowych pytań i stwierdziła:
– Taki drobny jesteś (rzeczywiście byłem niewysoki i szczupły), świadectwo masz
dobre, na produkcję (montaż) to ciebie chyba szkoda. Proponuję zatrudnienie w
dziale remontu maszyn.
Wydała tzw. "obiegówkę" i przez parę godzin wykonywałem wiele, podobno
"niezbędnych" biurokratycznych czynności. Ukoronowaniem ich było podpisanie
angażu na sześciomiesięczny staż, z II grupą zaszeregowania i stawką 2,80 zł / godz.
Takie warunki zatrudnienia oferowano wszystkim takim jak ja – początkującym w
zawodzie i zatrudnianym na obowiązkowy wówczas staż.
Na drugi dzień wydano mi ubranie robocze, buty przemysłowe i inne akcesoria
np. mydło oraz inne niezbędne wyposażenie. Przydzielono mi również szafkę w
szatni no i .... do roboty!

Edward Baumgart na jachcie. Zdjęcie własne.

Proporczyk awers. Autor zdjęcia: Jeremi Jan Juruś

Edward Baumgart z żoną na Słowacji. Zdjęcie własne.

Proporczyk rewers. Autor zdjęcia: Jeremi Jan Juruś
Wyględ zakładu w 1960 roku znacznie różnił się od tego, jakim go pamiętamy –
po rozbudowie, w okresie dynamicznego rozwoju i największej świetności firmy.
Niestety czas jest nieubłagany także dla zakładów. Dzisiaj ten przemysłowy pejzaż, to wielkie budowanie, odeszło w niebyt, ustępując miejsca nowemu. Wydział Remontowy znajdował się w najstarszej hali, która nosiła wtedy, o ile dobrze pamiętam nazwę Hali nr.1? Funkcjonowała tam również trasernia, montaż – gdzie składano mniejsze elementy, a nawet montowano kompletne wyroby (chyba kruszarki) oraz wydzielona część obróbki skrawaniem. Obok tej hali była stara i nowa odlewnia. Zasadniczą i największą częścią zakładu była druga, olbrzymia hala obrabiarek: karuzelówek, frezarek obwiedniowych, walcarek oraz montaż – gdzie składano (montowano) największe produkty zakładu – młyny i piece do cementowni.
Z duszą na ramieniu skierowałem swoje kroki ku swojemu pierwszemu
miejscu pracy – remontowi maszyn. Na wydziale tym rządziła niepodzielnie dwójka mistrzów – panowie: Rózga i chyba Betlejewski? Zgłosiłem się do tego pierwszego. Przeprowadził wywiad: – kto zacz, skąd, czego oczekuję? Po czym powiedział:
– Będziesz odbywał staż u jednego z najlepszych. Wyszedł z kantorka na warsztat i zawołał:
– Waldek - pozwól tu na chwilę!
Do kantorka wszedł średniego wzrostu, szczupły, o bystrym spojrzeniu facet.
– To będzie twój podopieczny - majster wskałza na mnie. Zajmij się nim!
– Kuzman jestem. Waldemar. - przedstawił się przybyły i podał mi rękę.
– Edward Baumgart - odpowiedziałem ściskając mocno, nieco ubrudzoną od smarów dłoń i ukłoniłem się z galanterią.
– Miło mi - powiedział z uśmiechem. Mam nadzieję, że będzie się nam dobrze
współpracowało. Chodź ze mną!
Przydzielił mi stanowisko pracy, imadło, szufladę na narzędzia, przedstawił kilku
przyszłych współpracowników. Później powiedział:
– Mam trochę czasu - chodź - pokażę tobie zakład.
Oprowadził mnie po najważniejszych oddziałach, halach, wypożyczalni narzędzi,
izbie pomiarowej, narzędziowni i innych zakamarkach. Nie zapomniał o stołówce i kiosku zakładowym. Zaimponował mi. Stwierdziłem – to człowiek na poziomie i pomyślałem – chyba dobrze trafiłem. To pierwsze wrażenie potwierdziło się później w całości. Gdy wróciliśmy do warsztatu powiedział:
– To na razie wszystko z mojej strony. Teraz ty pokaż co jesteś wart i przydzielił
pierwszą pracę. Wręczył mi jakąś zużytą ośkę z zamocowanym niewielkim kółkiem zębatym. Poinstruował:
– Umyj ją, ściągnij "pod balansem" (to rodzaj małej ręcznej praski) zębatką, dorób klin i zamontuj ją na nowej ośce.
– Tylko dobrze spasuj, żeby nie było luzów – powiedział i zajął się inną robotą.
Zabrałem się za wykonanie polecenia. Pracując zauważyłem, że ukradkiem mnie
obserwuje. Musiałem się spisać nieźle, bo po zakończeniu i oddaniu pracy pochwalił:
– Nie myślałem, że się tak szybko uwiniesz!
Byłem zadowolony z siebie i pomyślałem:
– A więc pierwsze koty za płoty. Będzie dobrze!
Tak się zaczęła nasza, niezwykle mile wspominana (mimo upływy tylu lat)
współpraca. Był dobrym prowadzącym. Stopniowo wprowadzał mnie w arkana tego zawodu. Było to ważne, bo jak każdemu młodemu człowiekowi wydawało się, że wiele już potrafię. Oczywiście sporo umiałem, ale i wiele było przede mną, co potwierdziły, nieliczne wprawdzie fuszerki. Okazało się również, że takie prace jak: skrobanie łoża tokarek, docieranie panewek i powierzchni roboczych maszyn, pasowanie części (obrotowe lub na wcisk) i inne czynności zaliczane do tak zwanej "wyższej szkoły jazdy", znane mi były tylko z teorii. Praktyki dopiero się uczyłem.
Wszystko czego się wtedy nauczyłem procentowało później, w mojej dalszej, krótkiej, bo zaledwie dziewięcioletniej praktyce w zawodzie ślusarza.
Po trzech miesiącach pan Waldemar złożył wniosek o skrócenie mojego stażu. To było też niezłe przeżycie. Kilkuosobowa zakładowa komisja, sami inżynierowie – pytania z teorii, praktyczne zadania, jakieś obliczenia na zużycie materiału i inne "szykany". Dałem sobie z tym radę – zdałem na ocenę "bardzo dobry" i w związku z tym otrzymałem zaszeregowanie do IV grupy. Wynagrodzenie wzrosło do 4,20 zł/godz. Zostałem w miarę samodzielnym remontowcem. Niestety, długo już tam nie popracowałem.
W połowie czerwca otrzymałem propozycję wyjazdu na kadrowy obóz harcerski i kurs żeglarski. Instruktorzy wiązali z moją osobą duże nadzieje na udaną
współpracę. Obiecali, że po wakacjach załatwią mi inną pracę. Dałem się namówić, złożyłem wypowiedzenie i miałem niespodziewane długie wakacje. Dotrzymali słowa – we wrześniu 1961 roku byłem już pracownikiem Zakładów Rowerowych. Wiązało się to również z awansem zawodowym. Zostałem ślusarzem narzędziowym, których słusznie uważano za "ekstraklasę" tego zawodu.
Na zakończenie moich wspomnień chwila refleksji – pracę w "Makrumie" (bo taką nazwę przyjął później ten zakład) zawsze wspominam z rozrzewnieniem i
darzę szczególnym sentymentem. Tam przecież wykonałem pierwszy krok w dorosłe życie. Kiedy po latach, z racji mojego późniejszego zatrudnienia miałem okazję bywać w tym zakładzie, zawsze z przyjemnością odwiedzałem stare zakątki, spotykałem się z byłymi współpracownikami i z sentymentem oglądałem maszyny, które kiedyś naprawiałem.
Bydgoszcz 26 marca 2015 r. Edward Baumgart

Edwart Baumgart na jachcie z byłym kierownikiem ośrodka w Rowach - Marianem Grochowskim. Zdjęcie własne.